|
Wstęp do katalogu wystawy malarstwa wydanego z okazji 650-lecia lokacji miasta Proszowice
W przedmowie do katalogu wystawy malarstwa z okazji jubileuszu Proszowic chciałbym wspomnieć o moich związkach z tym miastem.
Proszowice były miejscem mojego dzieciństwa, a więc stały się dla mnie swoistym rodowodem, punktem odniesienia, nostalgicznej zadumy kształtującej moją osobowość
na całe życie. Do tego miasta nad Szreniawą przyjechałem w roku 1934 na folwarcznym wozie załadowanym dobytkiem z pobliskich Jakubowic, gdzie mieszkaliśmy w dworskich czworakach. W Proszowicach uczęszczałem do parafialnej ochronki, a potem w latach następnych do szkoły powszechnej. W Proszowicach jako dziecko doznałem wielu olśnień, ale także smutnego splotu zdarzeń, jakich dostarcza nam los.
To miasto z tamtego czasu ocalało w mojej pamięci, utkwiło w zakamarkach powiek tak, że jeszcze dziś błądzę pamięcią po ulicach tamtego miasta sprzed lat, nadal słyszę przeciągły gwizd wąskotorowej kolejki po której dziś nie ma już śladu.
Choć los poniósł mnie w świat daleki, to przecież zapamiętany obraz Proszowic wlecze się za mną stając się swoistą obsesją. Dlatego powracam tu pamięcią, penetruję czas dzieciństwa chcąc go ocalić od zapomnienia. Reminiscencje tamtego czasu pojawiają się
w mojej twórczości, są dostrzegane przez krytyków sztuki, określając to metaforycznie, jako "czas mojego narodzenia". Bo choć los, jak wspomniałem, powlókł mnie w świat, to przecież ciągle powracam tu pamięcią będąc nadal częścią tego miasta. Po latach miałem to szczęście spotkać wielu znakomitych twórców, zarówno malarzy, jak i pisarzy, których wpływ być może da się dostrzec w mojej twórczości, to jednak ten zapamiętany świat dzieciństwa, jakby zatrzymany w kadrze, ocalał i dominuje.
Wspominając czas mojego dzieciństwa ogarnia mnie nostalgiczna zaduma, bo wychodząc z tej (co tu ukrywać) smutnej, folwarcznej i proszowickiej biedy mogłem w pewnym stopniu, zaistnieć, znaleźć w tym wydeptanym już świcie sztuki skromną, ale własną ścieżkę. Obrazy moje znajdują się w muzeach, są w posiadaniu kolekcjonerów nie tylko w kraju czy Europie, ale także Korei, Australii czy Ameryce. Jako architekt jestem autorem wielu obiektów architektonicznych, w tym sakralnych. Uzyskałem nagrody i wyróżnienia w konkursach architektonicznych SARP i ZPAP. Będąc przez lata nauczycielem akademickim uzyskałem tytuł profesora wyższej uczelni, otrzymałem także wiele nagród państwowych łącznie
z nagrodą Ministra Kultury i Sztuki. Wspomnę jeszcze, że jestem autorem na poły biograficznej książki "Dom mojego ojca" wyróżnionej przez Stowarzyszenie Pisarzy Polskich nagrodą im. Bolesława Prusa.
Mówię o tym nie naglony próżnością, ale z pewną dozą satysfakcji i dumy, bo kto pamięta tamten czas i miejsce, z którego wyszedłem, wie o co mi chodzi.
Marian Makarski
Wiktor Zin - człowiek nieprzeciętny
1925-2007
Zmarł profesor Wiktor Zin, zmarł niespodziewanie, tuż przed wykładem na uniwersytecie w Rzeszowie. Wydawać by się mogło, że są ludzie, których śmierć nie dotyczy, przejdzie jak burza gdzieś obok, ominie, a jednak...
Z profesorem Zinem spotkałem się już w latach 50 - tych, w czasie moich studiów, kiedy był asystentem w Katedrze Historii Architektury Polskiej Politechniki Krakowskiej, potem był docentem, profesorem, wreszcie dziekanem tego Wydziału. Wspominam profesora, bo był promotorem mojej dysertacji doktorskiej, a potem łączyła nas wieloletnia współpraca w Chełmie, w Zamościu, czy w Lublinie, gdzie uczestniczyliśmy wspólnie w konkursie architektonicznym na projekt wielowyznaniowej Świątyni na Majdanku.
Dziś sięgając pamięcią trudno mi w sposób jednoznaczny scharakteryzować osobowość profesora Zina, jako że był człowiekiem wszechstronnie utalentowanym. Rodziło to ogólny podziw i uznanie, ale także i sporą zawiść, kiedy wyrasta się ponad przeciętność.
Ta wielość pasji profesora być może utrudnia ocenę rozproszonego dorobku, bo przecież, oprócz wspomnianej już pozycji naukowej, był społecznikiem w pełnym tego słowa znaczeniu. Był Vice Ministrem Kultury, Generalnym Konserwatorem Zabytków, prorektorem wyższej uczelni, malarzem, ale przede wszystkim był czynnym architektem.
Niebywałą popularność zyskał dzięki prowadzeniu programu telewizyjnego, w którym rysował i objaśniał architektoniczne etiudy. Być może czując jakiś niedosyt profesor Zin zajmował się także literaturą, pisząc i drukując wiele opowiadań, sztuk scenicznych, które pojawiały się w TV. Ale przede wszystkim popularyzował umiłowaną architekturę, nie tylko w programach TV, ale także organizując liczne spotkania z publicznością, szczególnie w Zamościu.
Jako człowiek był otwarty, przyjazny ludziom, słowem brat łata. Chodził zimą w kożuszku i berecie, nieumiejąc odmówić żadnej prośbie, nawet przygodnie spotkanemu człowiekowi. Takich ludzi jest coraz mniej, a może już ich nie ma? Pamiętam, kiedy szliśmy Krakowskim Przedmieściem, na jego widok zatrzymywały się tłumy, a kiedy weszliśmy do Kawiarni Teatralnej, właściciel pan Widelski na widok profesora zamknął lokal by nikt nie przeszkadzał i uraczył nas najlepszą kawą, jaką posiadał.
Profesor Zin zdawał sobie sprawę ze swojej popularności, którą chłonął z uwielbieniem, co nie przeszkadzało mu być normalnym, a może nawet bardziej oddanym ludziom.
Profesor Zin urodził się i wychował na Lubelszczyźnie w Hrubieszowie. Powracał tam często, jakby nadal był częścią tej ziemi, jakby stąd nigdy nie wyjeżdżał.
Marian Makarski
Spacery
ze sobą
"Jubileusz"
Sam to ogłaszam, ukazało się już 25 moich "Spacerów..." w
"Wyborczej", a nikt tego nie zauważył, nie policzył. Szkoda,
byłoby uroczyście, a tak przypominam to sam sobie i gronu Czytelników,
dzięki którym egzystuję.
Moje "Spacery ze sobą" ukazywały się przed laty w "Kulturze
i Życiu" czterostronicowym dodatku do "Sztandaru Ludu".
Miałem tam pewien luz, pisałem o sztuce, o sobie, chodź nie tylko. Echo
tych " Spacerów" dociera do mnie jeszcze dziś, w sentymentalnych
wspomnieniach osób mi bliskich.
W tym czterostronicowym dodatku, redagowanym przez "Mistrza"
Zygmunta Mikulskiego, debiutowało wielu poetów ze środowiska lubelskiego,
chodź nie tylko. Pisywała utalentowana poetka, o tendencjach satyrycznych
Mirosława Knor, pisywał Kazimierz Grześkowiak, Mirosław Derecki, czy
barwna postać wśród filozofów Stanisław Dziechciaruk. Pisywał tu także
Romuald Karaś, później i obecnie warszawski dziennikarz i publicysta,
czy wreszcie Zbigniew Jakubik podpisując swe wyważone recenzje kinowe
"Marchout". Te cztery stronice dodatku, pozornie nic nie znaczące,
odegrały, w życiu i twórczości debiutujących w owym czasie adeptów pióra,
ważną rolę. Pozwoliły im zobaczyć druk własnej twórczości, co dla osoby
piszącej ma szczególne znaczenie.
W tych dawnych, napiętnowanych czasach PRL-u sztuka, literatura stanowiły
odmienny rozdział życia intelektualnego, pozwalający na pewien rodzaj
wspólnoty umysłowej. Ta postawa rzutowała na sposób bycia, twórczości,
opłacanej wyobcowaniem bądź jakże często swoistym rodzajem emigracji
wewnętrznej.
Tak to już jest, że warunki wręcz ekstremalne sprzyjają twórczości,
a pewien komfort, dostatek działa odwrotnie. Historia sztuki literatury,
obdziela nas szczodrze takimi przykładami: Stanisława Przybyszewska,
córka sławnego ojca, która żyjąc w skrajnej nędzy w Gdańsku, odurzona
alkoholem pisała swoje dramaty z dziejów Wielkiej Rewolucji Francuskiej
m. in. "Sprawę Dantona" sfilmowaną przez Andrzeja Wajdę. Twórczość
to swoisty rodzaj poświęcenia, uwikłania, ale czy tylko?
Pisząc ten tekst, jak wspomniałem na wstępie "jubileuszowy"
przychodzą mi na myśl pewne zdarzenia. Otóż boję się literatury, słów
własnych, wymyślonych zdarzeń, które niczym bumerang wracają uderzając
we mnie. Malarstwo, jest łagodne, wdzięczne, może to autosugestia?
Kiedyś na wystawie mojego malarstwa w Zielonej Górze podszedł do mnie
mężczyzna oznajmiając, że za przeżycia, których tu doznał- tak powiedział-
chce się zrewanżować. Uległem namowie, więc zaciągnął mnie do kościoła,
wspiął się na chór i na organach grał Bacha. I pomyśleć, ja w pustym
kościele o północy i te organy i fugi Bacha, czego chcieć więcej? Niepowtarzalne
przeżycie.
Twórczość to dążenie za pomysłami, których zrealizować nie sposób do
końca. Niedosyt jest siłą twórczości, czy tylko? Rodzi się pogoń za
nie napisaną stronicą, za nie namalowanym płótnem, którego biel razi
wyobraźnię twórcy, w złudnym przekonaniu, że spełni się, powstanie wreszcie
upragnione dzieło.
Przeraża świadomość, że to spełnienie byłoby kresem twórczości. Nadzieja
twórcy w pustych, niezapisanych stronicach. Nie zamalowane płótna istotą
bytu artysty.
Marian Makarski
Spacery
ze sobą
"Pałacyk"
Był to dworski pałacyk, położony opodal Lublina, na wzniesieniu
górującym nad doliną Bystrzycy. Należał do majątku Rury Jezuickie. Po
wojnie dwór rozparcelowano, zabudowania zniszczono, ocalał jedynie spichlerz
i wspomniany pałacyk. Nowym gospodarzem podworskiej resztówki stała
się Szkoła Rolnicza, która dla swoich potrzeb wzniosła tu budynek szkolny
z internatem. Przy ulicy Nadbystrzyckiej wzniesiono budynek szkoły zawodowej.
Były to jednak inwestycje przypadkowe, nie rokujące rozwoju. W tych
warunkach obiekty te wraz z przylegającym terenem przydzielono Wyższej
Szkole Inżynierskiej, co stworzyło możliwości rozwoju uczelni. Za czasów
Rektora Podkowy powstały tu nowe gmachy uczelniane, domy akademickie,
obiekty sportowe, uporządkowano teren. W następstwie tego rozwoju uczelnia
otrzymała status politechniki, co ustabilizowało jej rangę.
Tylko pałacyk, opuszczony relikt dawnej dworskiej świetności, zamieszkały
przez przypadkowych lokatorów, gnieżdżących się ponadto w przylegającym
baraku stanowił na tym terenie swoisty rodzaj slumsu. Dewastowany pałacyk
popadał w ruinę. Te powojenne dzieje pałacyku stanowią wymowną ilustrację
historii polskiego ziemiaństwa, które zniknęło bezpowrotnie, odeszło
w niepamięć.
Zmiany ustrojowe lat 90-tych nie poczyniły nic w tej sprawie. Płonne
nadzieje na odzyskanie dawnych własności wypaliły się niczym świece
w lichtarzu. Wiem o tym, bo wychowałem się na obrzeżach dworków, niosąc
w rodzinnej pamięci swoiste odniesienia. Dziś krajobraz wsi polskiej,
bez dominacji dworków stał się odmienny.
Podworski pałacyk, na terenie Politechniki Lubelskiej trwał przez lata
w przypisanej mu dewastacji, jako że sprawa wykwaterowania lokatorów
ciągle przerastała możliwości uczelni. Nadszedł wreszcie dzień, w którym
ten trud na poły syzyfowy został uwieńczony sukcesem. Sukces tym większy,
że znaleziono fundusze na renowację i odbudowę pałacyku, przeznaczonego
na siedzibę rektoratu. Zasługa to władz uczelni, zwłaszcza że nie zabiegano
o nową siedzibę w nowo wzniesionym obiekcie, ale odrestaurowano zdewastowany
pałacyk. Trud się opłacił, bo poza urokliwym obiektem zachowano więź
z przeszłością ocaloną w pałacyku.
Piszę o tym z zadumą, bo przez lata patrzyłem na ten zdewastowany pałacyk,
jak na ginący ślad przeszłości. Dziś pałacyk ożył, to prawda że innym
życiem, bo też inny jest wymiar czasu, zmienia się świat.
Marian Makarski
Spacery
ze sobą
"Pomnik"
Przede mną plik dokumentów, decyzji, wniosków, odwołań, a wszystko to
dotyczy lokalizacji konnego pomnika Marszałka Józefa Piłsudskiego na
Placu Litewskim w Lublinie. Powód główny to decyzja Lubelskiego Wojewódzkiego
Konserwatora Zabytków, negująca lokalizację pomnika na Placu Litewskim.
Od tej decyzji odwołują się inicjatorzy budowy monumentu, korzystając
z przysługujących im uprawnień.
Spór to dziwny, bo nikt z adwersarzy nie neguje inicjatywy budowy pomnika,
nie ma zastrzeżeń do jego artystycznych walorów, o co można by się spierać
choćby z tego powodu, że projekt pomnika powstał przed wojną i był przeznaczony
dla innego miasta. Nie, na to nikt nie zwraca uwagi, tylko lokalizacja
pomnika na Placu Litewskim nie odpowiada czynnikom opiniującym. Architekci
pismem Prezesa SARP proponują lokalizację pomnika na przedłużeniu osi
Krakowskiego Przedmieścia, pomiędzy Teatrem "w budowie" a
dawnym Domem Partii na tzw. Skwerze, zwanym w moich latach szkolnych
" małpim gajem". Architekci powołują się na autorytety i teorie
kształtowania przestrzeni miejskich. Idąc tym tokiem rozumowania można
by zaproponować miejsce widokowo lepsze, jak choćby po nieistniejącym
już pomniku Bieruta, bo i osie widokowe i miejsce przygotowane, z tą
jednak różnicą ,że jest to mylenie pojęć.
Pomnik Marszałka to nie architektoniczny akcent zamykający jakieś osie
widokowe czy przestrzeń urbanistyczną, jest to monument upamiętniający
historię, to narodowy symbol odzyskania niepodległości, a tym samym
stanowić ma miejsce kultu, patriotycznych i rocznicowych manifestacji.
Takim miejscem w Lublinie jest Plac Litewski.
Miasto, w swojej urbanistycznej kompozycji i funkcji zawsze miało swoją
agorę, miejsce zebrań, uroczystości państwowych i ta zasada hierarchii
kształtowania przestrzeni miejskich obowiązuje nadal. Tę rolę pełni
w Lublinie Plac Litewski od kiedy powstał. Na tym placu stała cerkiew,
symbol zaboru rosyjskiego, zburzona dopiero po odzyskaniu niepodległości.
Plac Litewski powstał z przypadku, wyznaczyły go dwie ulice i rezydencje
magnackie. Pamiętam z manifestacji szkolnych błotnisty, niewybrukowany
plac z wydzielonym pomnikiem Unii Polsko-Litewskiej wzniesionym na usypisku,
skromny umieszczony przypadkowo kamień upamiętniający Konstytucję 3-go
Maja i położoną przed nim płytą Grobu Nieznanego Żołnierza.
Dopiero w roku 1962 uporządkowano Plac Litewski nadając mu obecny kształt
i układ funkcjonalny. W argumentacji LWKZ pojawia się wypowiedz Rzeczoznawcy
Ministerstwa Kultury: " Pomnik Marszałka byłby przypadkowym lokatorem
w niezorganizowanej przestrzeni placu." Odpowiedz jest prosta:
Z obszaru placu należy wydzielić przestrzeń do manifestacji patriotycznych
i rocznicowych z elementami pomnikowymi. Postulat ten ma pełne uzasadnienie
zważywszy, że istniejący obszar placu przeznaczony na uroczystości patriotyczne
stanowi zaledwie zakątek nie odpowiadający potrzebom. W projektowanym
układzie przestrzennym pomnik Marszałka podkreśli rangę miejsca stanowiąc
jednocześnie kompozycyjną całość.
Marian Makarski
Spacery
ze sobą
"Powrót w czasie"
"Ta wojna przyszła niespodziewanie wczesną jesienią i choć mówiono
o niej powszechnie, to tak naprawdę w tę wojnę nikt nie chciał uwierzyć.
Ludzie przywykli do wrzasku ulic, krzyku gazet, przekonani, że ta wojna,
co mogłaby nadejść jest tym krzykiem właśnie, panicznym podnieceniem
i nic gorszego zdarzyć się już nie może, a tu nagle- Wojna!
Był słoneczny, ciepły dzień taki, jakie bywają na przełomie lata i jesieni.
Na placach, trawnikach kopano rowy przeciwlotnicze, bo miasto mimo woli,
a po części na wszelki wypadek przygotowywano do wojny. Także i my-
uczniowie, wzdłuż zygzakowatych rowów, kuliśmy ziemię zleżałą od lat.
Nagle na czystym, bezchmurnym niebie pojawiły się czarne punkciki samolotów.
Kto żyw wyskoczył z rowu wiwatując na ten widok. Nie zdziwiło nas wycie
syren -Próbny alarm!- krzyczano.
W takiej to chwili spontanicznej radości usłyszałem przerażający świst,
a po nim ogłuszający huk, który powalił nas na ziemię. Leżałem nie wiedząc
jeszcze, co zaszło, co się stało. Dopiero ponowny świst, huk pękających
bomb rozwiał wszelkie wątpliwości. Zerwałem się biegnąc na oślep.
-"Padnij, padnij"- ktoś krzyczał. Runąłem na ziemię. Leżący
obok oficer wyjął rewolwer, odwrócił się na wznak i strzelał w niebo.
Przywarłem do murawy, palce wbiłem w ziemię, aż poczułem chłód ."
Ten tekst ująłem w cudzysłów, choć jest tekstem moim, z książki, która
wkrótce ukarze się w druku, w Wydawnictwie "Norbertinum" pt."
Dom mojego ojca"
Tę książkę pisałem długo, lata całe, bo marzyła mi się książka niemożliwa,
oparta na syntezie słowa, na milczeniu. Człowiek zna tylko prawdę własnego
życia, wszystko inne jest fikcją- to zdanie nie znalazło się w książce,
było mi jednak mottem, myślą przewodnią. Tej książki mogłem nie napisać.
Wokół literatury błąka się wielu potencjalnych twórców noszących w zanadrzu
zamysł na książkę, której nie napiszą. W moim przypadku nie był to zamysł,
lecz powinność wobec życia, w którym uczestniczyłem, wobec historii.
Byłem świadkiem ludzkiego trudu, pokory milczenia, wzmagania się z losem.
Milczenie było prawdą tych ludzi, osłaniało ich godność, życiowe klęski.
Dlatego teraz wertując stronice druku w autorskiej korekcie, odnoszę
wrażenie jakbym zstępował w czeluść tamtego czasu, tamtego pejzażu,
którego już nie ma, po wąskotorowej stacyjce ni śladu, a mimo to słyszę
pociągu gwizd i znowu jestem czekaniem, bo niespełnione czekanie trwa
wiecznie.
Te stronice lata całe przeleżały we mnie, bo chodź napisane, to pisałem
je na powrót, poszukując słów, których mi ciągle brakowało. Dlatego
skreślałem zdania, pisałem je od nowa, łudząc się, że znajdę słowa,
które staną się prawdą tamtego czasu.
Marian Makarski
Spacery
ze sobą
"Rubikon"
Przed podróżą czuję lęk, jak bym przekroczyć miał Rubikon i powtórzyć
za Cezarem - "Kości zostały rzucone". Każdy odjazd ma coś
z umierania, mówią Francuzi.
Dla mnie data 15 sierpnia jest takim Rubikonem, której przekroczenie
napawa lękiem, niepokojem. Jest to przełom, a właściwie koniec urlopów.
Wtedy dochodzą nas zaskakujące wieści z podsumowania lata, z powrotów
z dalekich wojaży. Takim zaskoczeniem dla mnie stała się tragiczna wiadomość
o śmierci Zbigniewa Majewskiego - właściciela i twórcy galerii "Nova".
Zbyszek zmarł w młodym wieku, nagle, w gorącym klimacie Hiszpanii, w
którym nie wytrzymało serce.
Stanąłem przed zamkniętą, opuszczoną kratą galerii, jak bym stanął przed
ścianą, za którą już pustka, mrok innego świata. Jeszcze późną jesienią
ubiegłego roku, odbył się w galerii wernisaż wystawy Jana Łazorka zorganizowany
przez Zbyszka Majewskiego. Tłum gości wypełnił piwniczne wnętrza, młodzieżowy
zespół recytował poezję. Stałem oparty o ścianę z uroczystą lampką wina,
nie przeczuwając, nie snując żadnej złowieszczej wieszczby. Jesteśmy
bezradni w przewidywaniach. Kto mógł przypuszczać, że ci dwaj autorzy-
wystawy i wernisażu, stojący po środku witając gości, przekroczą wkrótce
ścianę ciemności, za którą już inny, milczący świat? Jesteśmy bezradni
w przeczuciach, w przewidywaniu zagrożeń przypisanych nam przeznaczeniem.
Jan Łazorek zmarł tragicznie w grudniu ubiegłego roku ulegając pozornie
niegroźnemu wypadkowi w Warszawie we własnym mieszkaniu. Zbyszek Majewski
zmarł teraz w dalekiej Hiszpanii. Czy wypełniło się zrządzenie przypisanego
im losu, wypisanego na dłoni siatką tajemniczych linii? Może to fatum,
groźne, nieubłagane, przed którym człowiek nie ma ratunku. Czy życie
nasze jest tylko wypełnieniem przeznaczenia, z którym rodzi się człowiek,
jak z wręczoną mu przez los kartą podróży.
Marek Jakubik, wcielenie nieżyjącego już ojca pisarza, tragicznej legendy
literackiej, partyzanta "Marka". Czy także wpisał swoje życie
w tragiczny los ojca. Marek Jakubik, młody reżyser, przed trzema laty
wyjechał w roli tłumacza do Brazylii i tam w czasie kąpieli pochłonął
go ocean.
Czasem nachodzą mnie myśli, rodem z tamtego świata dusz. Czy Zbyszek
Jakubik, ten wielki duch literatury, nie porwał ukradkiem kąpiącego
się w oceanie syna Marka, by w tych zaśwatach mieć kogoś, kto po części
jest nim.
"Los- dola, koleje życia, bieg wydarzeń. Przeznaczenie- fatum,
przypadek, ironia losu, zrządzenie losu..." przepisuję ze słownika.
Boję się podróży, bo to tak jak bym przekroczyć miał Rubikon, kiedy
jednak przezwyciężę lęk i wyjadę do innego miasta czy kraju, to oswajam
się, nawiązuję przyjaźnie, tak że zadomowiony już nie chcę wracać, bo
to znowu stanie się odjazdem, którego się lękam.
Marian Makarski
Spacery
ze sobą
"Sztuka i pieniądze"
"Przebóg jak ciebie oślepiło złoto!"- woła Wieszcz. Czy tylko
ją jedną? Od zarania, od początków plemiennych zdobiono się w szlachetne
kamienie, metale, symbolizujące bogactwo, plemienną czy rodową wyższość.
To uczyniło z ludzi poszukiwaczy złota, skarbów, majętności. To trwa
do dziś niezmiennie od wieków i trwać będzie, czyniąc jedną z podstawowych
cech ludzkości.
Poszukiwacze złota, to już dziś nie XIX-wieczni traperzy, ginący w śniegach
Alaski, przesiewający przetakami złotodajne strumyki, to wielcy gangsterzy
kapitalizmu, chodź nie tylko. Złoto rządzi światem. Mój :Słownik, na
który zwykłem się powoływać, wprowadza swoistą wielość: złote runo,
złoty człowiek, złoty interes, złota księga, złote myśli, ale i młodzież,
jabłko, jesień itd. a więc wszystko, co doskonałe, mądre, a nawet chciwe,
łudzące. Ale to tylko jedna strona naszego życia, niczym złota okładka
księgi, pod którą kryje się zawiła treść ludzkiego losu, z nieodwracalnym
przemijaniem czasu, życia, historii, wszystkiego.
Memento mori- pozdrowienie i pożegnanie Kamedułów, cichło echem w klasztornych
celach. "Nie skarbcie sobie skarbów na Ziemi" to biblijne
przesłanie kogo dziś wzrusza, dla kogo jest przestrogą?
Zadziwiające jak zmienia się filozofia życia, pojęcie wartości. Sztuka,
twórczość wydaje się być czymś anachronicznym, skazanym na margines
intelektualnego bytu. "Zasypie wszystko, zawieje..." jak głosi
Odojewski.
"Sobie śpiewam a muzom" żalił się Jan z Czarnolasu, a przecież
nie ma innego śpiewania, innej mowy. Świat sztuki jest odrębny, specyficzny.
Za cenę talentu płaci się całym życiem o ile twórczość traktuje się
serio. Sztuka to pojęcie transcendentalne, przekraczające granice naszej
wyobraźni. Świat obdarzony jest dziełami czy arcydziełami, których twórcy
jakże często, na pograniczu obłędu, depresji, biedy, zmagali się ze
sobą, z życiem, z twórczością. Cóż w zamian? Ledwo kołatająca się pamięć
i milionowe ceny osiągane za ich dzieła na aukcjach, w galeriach, w
muzeach. To jednak wyjątki, mnogość twórczości ginie w niepamięci, giną
ich dzieła.
Powód prosty, decyduje rynek, obrót dziełami sztuki, a wiec wracamy
do początku. Dzieło sztuki staje się towarem, przedmiotem handlu, zysku,
malwersacji. Autor i jego biografia staje się tylko pretekstem. Jedynym
ocaleniem dzieł sztuki stały się placówki muzealne, co nie jest pocieszające.
Z książką, z obrazem należy obcować jak z kimś bliskim, może wtedy nastąpi
równowaga pojęcia wartości, kiedy nasz dom stanie się częścią naszego
życia, nie tylko kulinarnego.
Pamiętam Kraków i mieszczańskie domy wzbogacane przez pokolenia. Daleko
nam do tego, daleko.
Marian Makarski
|